- 6.
- 10.
- 16.
odpowiedz zalezy od tego, kogo zapytasz.
tym? na pewno? ok.
- ile to potrwa?
- do szostej.
- swietnie.
- bardzo dobry autobus, taki duzy, ze mozna wstac, aircon, max 12 osob.
co ja mam zrobic z nogami? przeciez nie poloze ich na tej kobiecie. kobiecie. babie. orzeszki. pewnie dobre. ale nie wszystkie. ktorys nie smakuje. pani jest wyluzowana, szybki strzal na podloge. prosto z buzi, przeciez jak inaczej. obiadek. skonczyl sie? to sru pozostalosci na podloge. ale - gwoli scislosci - nie wszystkie. czesc na marte. dobra, tysiac godzin pozniej - moje nogi mowia o dwoch tysiacach - idzie spac. kobieto, spisz?! czy mlaskasz? niesamowita zdolnosc - drzemka i orzeszki. fantastycznie.
tak naprawde minely dopiero dwie godziny (nie liczac 45-minutowego spoznienia, ale jakos nie do konca wierzy sie tu w zegarki). przystanek. koniecznoj.
- w autobusie, osiem?
- co 'osiem'?
- osiem.
- osiem minut?
- yes, osiem minut.
osiem minut pozniej bylo ponad godzine do osmej. chodzilo o godzine osma. po dwoch godzinach przerwy godzina na papu, siku, czy na cokolwiek tez panowie maja ochote.
choc nie wiem, jakie potrzeby mozna zaspokajac w miejscu, w ktorym glowna atrakcja jest droga. zaspokoili sie po 20.
jedziemy. 12 pasazerow bylo bardzo umowna liczba. stop.
typie?! jeszcze?! do srodka wsiada rodzina. stwierdziwszy, ze nie ma miejsc, zajmuje jakies miejsca. z tylu, kawalek od nas. od plujacej pani, od jej - jak sie zdaje - matki, syna tudziez wnuczka, cwaniaka, lezacego ojcu na kolanach, jednoczesnie zajmujacego siedzace miejsce. z tylu 4 fotele, 6-cioro pasazerow. worek (ziemniakow?). nie ma ani kozy, ani krowy. szkoda.
'nie, nie zatrzymuj sie, znowu?!!!' - moglismy tylko pomyslec.
- chcecie z nami zjesc? - pokazal na migi jeden z dwoch kierowcow.
'w dupe mnie pocaluj, bucu, jadles dwie godziny temu, ledwie sie meiscimy w tym busie, a ty znowu idziesz szamac! w ten sposob nigdy nie dojedziemy!' - pomyslalem.
- nie, dzieki - pokrecilem glowa. a co mialem mu powiedziec?! moglbym mu nawrzucac po angielsku, prawda. moglbym tez tro zrobic po polsku, francusku albo w suahili. panowie mowia biegle tylko w lokalu - bahasa indonesia. brak mozliwosci wytlumaczenia panom, jak bardzo nam sie przyjemnie jedzie i czeka, az zjedza, tylko potegowal frustracje.
- terminal bus bukkitinggi! ee, terminal bus bukkittingi!
'ta, jaja sobie chyba robisz'. 5:15 rano, 45 minut przed czasem. raptem 12,5 godziny i 400 km juz za nami?! no way.
jeszcze tylko to dziwne uczucie na ciemnej uliczce, kiedy 5ciu autochtonow pyta, co tu robisz i gdzie chcesz jechac. jeszcze taksowkarz, ktory zrobil kurs zycia, bo jelen zaplacil mu nie liczac zer na banknotach. pokoj - jest. lozko. zeby? rano. ej, juz jest rano. dobra, bedzie czas na zeby. potem.
----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------'cz y ten skuter przejechal przez nasz pokoj? i kto wpuscil tu te dzieci? jezusmaria, czy ten meczet jest w naszym pokoju?!'
jest sie do czego przyzwyczajac. ale jest dobrze :]
wreszcie stala sie plaza. co prawda kapiel w jeziorze (maninjau) byla jedna z rzeczy, ktore nie przychodzily mo do glowy przed wyjazdem, ale byla dobra. woda slodka, to moze i przyjemniej.
lekcja o kawie.
jedna z najdrozszych (podobno) odmian kawy rosnie w okolicy, gdzies na srodku sumatry. choc 'rosnie', to troche za duzo powiedziane. rosna jej owoce. sa slodkie. lubia je jakies koty, malpy, tego typu stworzenia. potem, no coz, metabolizm robi swoje. pozniej wystarczy wytropic zwierzeca toalete. tak, tak. wyzbierac, ususzyc, wyprazyc, sprzedac. potem juz z gorki - kupujesz, prazysz, pijesz. nigdy nie przepadalem za kawa. jak widac skads mi sie to wzielo.
wlasciwie, wiele tego nie bylo. kawal drogi na motocyklu. ziemne orzeszki, prosto od panstwa, ktorzy je wlasnie ogarneli. dobre. chociaz nigdy nie jadalem orzeszkow. lepsze orzeszki niz kawa.
nam zapewniaja atrakcje, my zapewanimy atrakcje. polska wodka w hotelowym lobby zrobila furrore. panowie uwielbiali, ze zubrowka tak ich pali w zoladku. sobieska tez lubili. oni raczej czestuja kawa. ale jakos sobie odpuszczam.
---------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
skuter, skuter, skuter. wlasciwie to jest jakis motocykl, ale maly. za maly jak na dwoch. jedziemy, jedziemy, jedziemy. mijamy inspiracje - jak wroce, kupie nowe buty do wspinaczki. moze chociaz na jakas sztuczna sciane. michal, you with me?
do prawdziwej dzungli nie pojdziemy. butow brak. kondycji tez. zapal moze by sie i znalazl, ale, coz, chyba na szczescie, czasu tez brak.
zamiast prawdziwej, odrobina udawanej. 15 minut w trampkach po dziurach, strumyku, liania moze czy czyms tam. harau valley. wilq na sumatrze. i walet. relaks, chociaz meczacy przez skuter. ale.
----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
< br/>zapial kogut. o 12. nie dziwie mu sie. tez bym tak pracowal. gdyby w tej branzy byl rynek pracy, padlby tu od razu. o 5 rano nie pieje. pieje pan z meczetu obok. wzywa wiernych. chyba z zaswiatow.
- one, two, three, four, one, two, three, four, one, two, three, four - to dzieci sumiennie odliczajace kolejne cwiczenia porannej gimastyki. po drugiej stronie ulicy. po co piac? dzieci skutecznie obudzily ostatnich marzacych o snie turystow. tubylcow z lozek wyciagnal facet z meczetu. swoja droga, gdyby to na mnie 5 (?) razy dziennie tak krzyczeli, tez by mi czasem odbijalo. ale tu im nie odbija. tzn tylko kogutom. pieja o 12.
----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
ah , i pe es.
w melace zdarzyla sie rzecz, ktora umiescilbym na szczycie listy rzeczy, ktore tu sie nie wydarza. szybko mi ktos wyjasnil, ze snieg bylby mniej prawdopodobny. tru. to jest miejsce drugie.
w barze spiewalismy koledy. wlasciwie to kolede. i wlasciwie to spiewal jordan. ale do mikrofonu, z fortepianinem akompaniujacym. cicha noc spiewal. wow.
----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
- bedzie slonce?
- tak.
- czy moze bedzie padac?
- tak.
nie przeprowadzilem takiej rozmowy. a moglbym. kazdego dnia. rano lampa, potem ulewa. krotka.
no, prawie kazdego.